Ostatnie dni kociąt u mnie są najtrudniejsze. Nie dość, że perspektywa rozstania jest coraz bardziej przytłaczająca, to jeszcze w tym czasie przypada termin kastracji.
Przyjęło się mówić, że kocurki są kastrowane, a koteczki sterylizowane, co nie do końca jest precyzyjne. W znakomitej większości przypadków, jeśli nie we wszystkich, obie płci są kastrowane, czyli kocurkom usuwa się chirurgicznie jądra, kotkom natomiast – jajniki i macicę. Sterylizacja, czyli podwiązywanie jajowodów, u domowych kotek mija się trochę z celem, bo nie kończy przecież hormonalnych burz.
Przed kastracją kotom nie daje się jeść przez 12 godzin, a że nie ma opcji karmienia jednych, a innych nie, wszystkie koty zostały zmuszone do głodówki. Wywołało to szereg gorszących awantur oraz fochów, ale wykazałam się żelazną determinacją.
Rano zapakowałam kocięta w transporterki i zawiozłam do doktor Anety Wieczorek do gabinetu na Radarowej. Trochę daleko ode mnie – w sumie przez całą Warszawę (kto mieszka w Warszawie, ten wie co to znaczy jechać z Białołęki na Okęcie!), ale jest to fachowiec sprawdzony i lekką rękę do kotów mający, więc wsiadłam w samochód i po godzinie byliśmy na miejscu.
Pierwsze serca pękanie przeżyłam kiedy trzeba je było zostawić w gabinecie. Kolejne – przy odbiorze. Towarzystwo było już co prawda wybudzone, ale mocno trzepnięte w łeb i wyglądało bardzo żałośnie, a ja uczuciowa jestem.
ChiLee dostała od Pani Wet ksywę Terminator, bo najpierw nie chciała zasnąć, a potem bardzo szybko się wybudziła i zaczęła wykazywać aktywność. Chłopaki, w przypadku których kastracja jest prostym zabiegiem, siedzieli tacy osowiali i jeszcze nie bardzo kontaktowali. Tymczasem ChiLee, po poważnej bądź co bądź operacji, wyglądała na żwawszą od nich i bardziej przytomną. Co adrenalina robi z kota! Do domu wracaliśmy już w korkach, więc zajęło to ponad półtorej godziny, a ona przez cały czas trzymała się na nogach. Po powrocie do domu próbowałam wszystkie zamknąć w łazience, żeby mi nie łaziły, ale nie z ChiLee te numery! Przemknęła mi między nogami i dawaj łazić! Adrenalina jednak dosyć szybko wystawia rachunek i kiedy kotku skończyły się baterie, padła jak szmata na podłogę i nie była w stanie ruszyć się przez dobrych kilkanaście godzin. Co akurat było dobre, bo grzecznie przespała okres kiedy gojenie się jest najintensywniejsze, nie naruszając rany na brzuszku i pozwalając jej się ładnie zasklepić.
Chłopcy pospali troszeczkę i praktycznie wieczorem już byli na chodzie – ale w ich przypadku nie trzeba było otwierać powłok brzusznych, więc i rana niewielka, i gojenie się było ekspresowe. BeanSi grzecznie spędziła pierwszy dzień, ale drugiego zaczęła się interesować szwami, więc została na dobę zapakowana w kaftanik. Najpierw strzeliła focha, ale szybko jej przeszło i ganiała po domu jak gdyby nigdy nic.
Opieka nad rekonwalescentami była dosyć absorbująca, toteż nie udało mi się zrobić fotek. Wykorzystałam tylko moment oszołomienia i pstryknęłam brzuszki dziewczętom.
Widać, że cięcie jest minimalne, nie więcej niż centymetr. Obie były wysmarowane srebrnym szuwaksem, więc na sierści BeanSi mało widać, ale za to ChiLee chodziła kilka dni jak wyciągnięta z rynsztoka, dopóki sobie ładnie nie umyła brzuszka. Po prawej stan po 8 dniach.
Chłopakom nie było czego pstrykać, bo nie mieli tak efektownych ran.
Dziękujemy pani Anecie Wieczorek z gabinetu Atena za fachową opiekę nad maluchami :)
Podobne opowieści:
- Z wizytą u ChiLee i BachSzisza
- Po zabiegu
- Rekonwalescentki
- Szpital na peryferiach
- Ciężarówka w niebezpieczeństwie
Related Images:


oj to rzeczywiście daleko jeździsz. a czemu?rozumiem zaufany ale kurka wodna taki kawał:) ja wszystkie swoje oddaje wsiowemu wetowi i jest ok.
A ja wolę oddać komuś, komu ufam i o kim wiem, że potrafi kastrować kocięta. Wtedy odległość ma znaczenie drugo- albo i trzeciorzędne. :)
Fajny blog, również jestem miłośniczkom kotów :) i chciałabym mieć kota rasowego ale niestety, chwili obecnej jest to nie możliwe. Ponieważ w domu mam dwie papugi :( .
pozdrawiam i zapraszam na bloga:
http://tombi-raider.blog.onet.pl/