Zła pani, zła. Dręczy swoje koty. Tym razem padło na puchate panienki, które zostały zmuszone do udania się do weta na badanie kontrolne i pobranie krwi.
A trzeba powiedzieć, że TaiChi jak ognia boi się transporterka i podróży. Nie wiem dlaczego, bo nie była chorowitym kotem i nie jeździliśmy do weta na nie wiadomo ile zabiegów. Taka jakaś natura bojaźliwa.
Wyjęłam więc transporter wcześniej, wymościłam i zostawiłam na środku pokoju. Rusałki rzuciły się doń, jakby tam co najmniej masaże robili, po krótkiej walce wygrała Antenka i to ona ułożyła się w środku do drzemki. Kiedy przyszedł czas wychodzić, musiałam ją wyciągnąć siłą – tak się zaparła pazurami.
Najpierw złapałam TaiChi, wrzuciłam do transportera i poszłam łapać ChiNę. ChiNa też jakoś niechętnie podchodziła do całej tej zabawy. Ledwie otworzyłam drzwiczki i próbowałam ją wepchnąć do środka, TaiChi dołem przepłynęła jak płaska wstążka i pognała do sypialni. Ten kot nie ma kości, słowo daję. Składa się do dwóch wymiarów i nawet się przy tym nie wysila.
Czy muszę dodawać, że kiedy próbowałam ją złapać, ChiNa prysnęła w drugą stronę?
Tylko mojej nadludzkiej cierpliwości i zręczności zawdzięczam to, że udało mi się w końcu je upchnąć do środka. Podróż w obie strony i sama wizyta u weta minęły bez specjalnych katastrof.
Po powrocie do domu TaiChi wyprysnęła z transportera jak z procy, po czym udała się na emigrację wewnętrzną oraz najwyższą półkę drapaka.
Po jakiejś godzinie odwracam się i widzę to.
Nie ogarniam tego kota.
Related Images:

