Gdzie te czasy, kiedy całe towarzystwo siedziało w pudle (ale to zabrzmiało!) i ani myślało o wyjściu! Kocięta opanowały kojec całkowicie.
Miały tam miseczki z wodą i chrupkami, miały swoją malutką kuwetę, miały swoje zabawki i miały swoje miejsce do biegania. Czy też tego, co w tym wieku uchodzi u kociąt za bieganie.
Miały też towarzystwo cioci Tyldy, czy tego chciały, czy nie. Tylda rozsypywała chrupki, wylewała wodę, siedziała w kuwecie, rozwalała żwirek przy wyskakiwaniu z niej i w ogóle zabierała dużo miejsca. Kocięta uznały, że trzeba poszerzyć przestrzeń życiową. Do góry. Zastraszająco szybko przeszły od bezradnego wiszenia na siatce i wycia wniebogłosy, do wspinania się na samą górę. I wycia, oczywiście.
Na szczęście Tylda odnalazła się w sytuacji i spychała maluchy na dół, odsuwając – ku mojemu zadowoleniu – dzień, kiedy będzie trzeba kocięta wypuścić, bo nie da się ich utrzymać w środku.
Ale co zrobić, nie da się nieuniknionego odsuwać w nieskończoność. E-moll dwa razy zmylił pogonie i wyskoczył na zewnątrz, a potem PaiLu z nieznanych mi przyczyn wyniosła w zębach E-mira. Otworzyłam kojec.
Dzień, w którym kocięta dostały pozwolenie na wyjście na świat był ostatnim, kiedy znajdowały się w kojcu. Natychmiast się wyprowadziły, zamieniając luksusowy apartament 60x120cm na kawalerkę 32x46cm – przeprowadziły się wraz z mamą do transporterka.
Oooo-kay.