Zanim kocięta urosły na tyle, żeby można im było poszerzyć im lebensraum o balkon, zrobiło się zimno i paskudnie. Wypuszczałam więc tylko dorosłe, starannie utrzymując maluchy na dystans. Jak trzeba – to odgarniając je nogą. Oczywiście było to rozwiązanie kłopotliwe i nie rokujące na przyszłość. Małe szybko znalazły słabe punkty w obronie i trochę podstępem, trochę siłą, wyrwały się na balkon.
Tam oczywiście dostały szału, biegały wręcz po ścianach w amoku, starannie unikając moich rąk, kiedy uznałam, że już wystarczy tego marznięcia. Próby łapania ich i wynoszenia po kolei do domu przypominały nabieranie wody sitem – jednego wrzucałam do środka, dwa przemykały się między nogami na balkon.
Niestety raz wykonały ten manewr wcześnie rano, kiedy pani jeszcze paradowała w piżamce. Ponieważ ja wstaję o 8, ale budzę się koło 12, toteż totalnie nieprzytomna poszłam z krótkim rękawkiem na mróz łapać te potwory. Teraz kicham i prycham, a że zima spadła znienacka, to w związku z moim słabym samopoczuciem kocięta się z nią jeszcze nie zapoznały.
Należy więc oczekiwać w dającej się przewidzieć przyszłości kolejnej odsłony kotów balkonowych, tym razem zimowych.