Czarna Tylda okazała się bardzo troskliwą matką, tylko nieco stukniętą. Niemal każdego dnia o 5 rano robiła przeprowadzkę w inne miejsce, wybierajac głównie takie, gdzie dzieci leżały na gołej podłodze. Malutkie kocięta same nie regulują jeszcze temperatury i muszą być ogrzewane przez matkę, toteż taka miejscówka im zdecydowanie nie służyła i czułam wewnętrzną presję, żeby czuwać nad przeprowadzkami i wprowadzać korekty.
W końcu rozstawiłam duży kojec i przeniosłam maluchy. Czarna wydawała się zadowolna. Do drugiej nocy, kiedy jednak przytargała kocięta za łóżko. W pierwszym tygodniu życia kociąt okolice łóżka były absolutnie nie do zaakceptowania, w drugim okazały się atrakcyjne. Rano przenosiłam je z powrotem do kojca i tam siedziały grzecznie do następnego świtu.
Aż przyszedł trzeci tydzień, kocięta zrobiły się całkiem sprawne i lada dzień mogły odkryć jak się z kojca wyłazi. Zmontowałam więc wybieg, umeblowałam, Tylda sprawdziła wszystko i ułożyła się w nim wygodnie, żeby na leniucha pobawić się zabawkami. Wyglądało, że wszystko jest ok. Do rana. Ledwie świt ozłocił ziemię, Czarna Istota stwierdziła, że kojec jest nie do przyjęcia i będzie mieszkać za łóżkiem. Przyniosła kocięta o 5:15. Zaniosłam je z powrotem. Nie zdążyłam się wygodnie ułożyć, już była z powrotem z maluchem w zębach. Zaniosłam do kojca. Przyniosła z powrotem.
I tak do 7 rano. O 7 złamałam się i przeniosłam wybieg za łóżko.
W pośpiechu, bo na 9.00 do pracy. I cały dzień w trybie zombie.
Wybieg za łóżkiem tym razem okazał się strzałem w dziesiatkę.