Obśmiewałam trochę ostatnio psopawłowość kotów we wpisie Kot to też pies. Pies Pawłowa, a tu pojawił się kolejny fakt, potwierdzający teorię.
PaiLu od jakiegoś czasu przyjmuje kropelki kilka razy dziennie. Ponieważ wmuszenie w nią czegokolwiek choćby z daleka przypominającego lekarstwo to droga przez mękę, podawałam je razem z pastą witaminową. Nakładałam porcyjkę pasty na palec, tworzyłam paznokciem zagłębienie i wkraplałam tam co trzeba. W takiej kombinacji zgadzała się przyjąć specyfik. Wadą tego rozwiązania było to, że pozostałe koty natychmiast zwęszały manipulacje i leciały po swoje porcje. Trochę to wszystko było upierdliwe, więc szukałam lepszego rozwiązania. Próbowałam podawać jej po prostu na palcu i czasami dawała się nawet skusić. Aż zaczęłam się zastanawiać, czy nie rośnie mi mały alkoholik, bo kropelki są na brandy. Dobre jednak wkrótce się skończyło i PaiLu zaczęła odmawiać lizania palców.
Postanowiłam więc przyjąć rozwiązanie siłowe. Kot został ulokowany przede mną, tyłem do mnie – to po to, żeby nie uciekła, bo przy wszelkich manipulacjach włącza wsteczny i wypełza tyłem z opresji. Wzięłam ją od dołu za boki pyszczka i skłoniłam do jego otwarcia. Wkroplenie lekarstwa to już był moment. Kicia najpierw się nieco obraziła, ale szybko jej przeszło.
Po kilkunastu razach na hasło „czas na kropelki” sama wskakuje na blat w kuchni. Obejmuję ją, bo wyłazi na wstecznym cały czas, ale już nie muszę forsować otwarcia paszczy. Miziam ją po bródce i mówię „am”, a kicia natychmiast otwiera pyszczek i zaczyna się energicznie oblizywać. Nawet zanim jeszcze podam kropelki. Jedyna trudność w tej chwili to trafić na moment, kiedy ten pyszczek otwiera między jednym liźnięciem a drugim.
Co Wy na to? Niezła sztuczka, prawda?