Kociaki zaczynają otwierać oczy i w związku z tym ich matka, gnana odwiecznym instynktem, zapragnęła ponownie przenieść je w inne miejsce. Chwyciła pierwszego malucha w zęby i żwawym krokiem (w miarę żwawym, bo kociaki są wielkie i grubiutkie i swoje ważą) udała się w kierunku… tak, tak – garderoby. Kto czytał wpis Już za chwileczkę…, ten rozumie, dlaczego mało nie padłam tam trupem.
Udało się ją złapać dopiero, jak spadła z półki (na szczęście dolnej), bo ciężar malucha w zębach przeważył i straciła równowagę. Odbieranie kociaków nic nie dało, kicia wpadła w jakiś amok. Z kolejnym dzieckiem w zębach próbowała wspiąć się jeszcze na szafę w sypialni, a jak i to nie wyszło, wspinała się po nas: po nogach, rękach, plecach, byle wyżej. Ten pęd do góry nie dawał się w żaden sposób okiełznać.
Dodam jeszcze, że te ćwiczenia odbywaliśmy w piątek pomiędzy 2 a 4 nad ranem. A w sobotę – powieki na zapałkach…
Małe kotki to kupa zabawy…