Wracający późną nocą do domu Paweł natknął się na klatce schodowej na obcego kota.
Wielki, rudy, przestraszony Garfield. Bardzo łagodny, dawał się głaskać i tylko patrzył wielkimi miodowymi oczami. Siedział na schodach z głową wciśniętą pod barierkę – bo jak wiadomo jak głowa schowana, to kota nie widać. Zadbany i czysty, ewidentnie kot domowy. Zresztą żaden żyjący na wolności kot na byłby aż taki gruby.
Nie znając jego historii zdrowia nie mogliśmy ryzykować wzięcia go do domu. Wystawiliśmy mu więc miseczkę z wodą i suchą karmą i wróciliśmy do domu zastanowić się co dalej. Wyszło nam, że może to być kot mieszkający naprzeciwko na parterze, jednak wydało nam się nietaktem budzić obcych ludzi o 2 w nocy pytaniem o być może nie ich kota.
Rano jakiś litościwy sąsiad zostawił kotu otwarte drzwi na zewnątrz, ale ten był nazbyt skołowany, żeby z tego skorzystać. Udałam się więc do pani naprzeciwko z grzecznym pytaniem, czy przypadkiem nie brakuje jej kota. Pani okazała radość i wzruszenie wielkie, bo cały wieczór go szukali i przepadł jak kamień w wodę. Z kotem w objęciach, przemawiając do niego czule, pobiegła do domu.
Widuję Mozarta przez okno – siedzi w drzwiach balkonowych i nie wygląda na takiego, który chciałby ryzykować wyjście trochę dalej.