Zachorowałam.
Zachorowałam na kocura maine coon. Konkretnie – zachorowałam na Iksa.
Od wieków choruję na białego devon rexa. Od kilku lat – na sfinksa, abisyńczyka oraz rusałka kastracika (ach, takiego słodkiego, wielkiego, przytulastego rusałka). Od niedawna zachorowałam na Iksika.
Iksik jest najsłodszym stworzeniem, jakie kiedykolwiek widziałam. Jest oczywiście wielki i puchaty, ma białe łapecki(!), sterczące wąsiska i najchętniej wlazłby Ci na kolana, na ręce, gdziekolwiek i śpiewał do ucha.
Wczoraj na randkę z Iksikiem pojechała ChiNa. Jak to w obcym miejscu, przestraszona Chinulka zamieniła się w malutki biały kłębuszek nastroszonego futra. (Słowo daję, jak one to robią? I ona, i jej matka potrafią zwinąć się w kłębuszek wielkości dwóch dłoni.) Weszłam razem z nią do kojca, kucnęłam, a ona ułożyła się na moich kolanach, uczepiła pazurami spodni i całą sobą przekazała „nie zejdę”.
Wpuszczony do środka Iksik przyszedł się przywitać, a kiedy powitalnym pomrukom i głaskom stało się zadość, zainteresował się dziewczynką. Zamruczał do niej, zaśpiewał, a potem starannie ją umył, aż malutka się trochę odprężyła i wystawiła głowę. Miałam taki #sweetnessattack, że nawet mi nie przeszkadzały zdrętwiałe do postaci kłód drewna nogi.
Nie nastawiam się na spektakularne efekty, bo ChiNa nie tylko kompletnie nie mogła załapać o co chodzi w randkowaniu – w końcu to pierwszy raz! – ale też dosyć skutecznie przeszkadzała Iksikowi. Biedaczek masował ją delikatnie, przymilał się i w ogóle, a ona jak ta sierota, nic, ściana. Zobaczymy, może jej jakoś wytłumaczy :)