Pisałam o tym na fb, ale to w sumie o kotach, a przynajmniej koty odegrały w tej historii kluczową rolę. Było tak:
Otóż korzystając z tego, że upał odpuścił i wróciłam do życia, zabrałam się za impregnowanie drewnianej skrzynki. Rzecz się działa na balkonie, bo impregnat roztacza taki aromat, że się z wrażenia farba na ścianach łuszczy. Wymyśliłam sobie, że jak ją sprytnie powieszę, to będę mogła zaimpregnować całość za jednym zamachem i niech sobie schnie w powietrzu. Taki plan amerykański bez skazy uknułam.
I nawet się udawało, do czasu, kiedy zaczęłam malować wnętrze i wsadziłam łeb do środka. Straciłam czujność i nie zauważyłam, że na balkon przywędrowała moja kochana Czarna Tylda. Chwilę wcześniej widziałam ją w kojcu karmiącą dzieci i jakoś tak założyłam, że tam nadal przebywa. Błąd.
Czarna Tylda nie byłaby sobą, gdyby nie okazała gwałtownego zainteresowania. Tym razem zainteresowanie wyraziło się tym, że próbowała wskoczyć na skrzynkę. Tę wiszącą w powietrzu. Skrzynka się wahnęła, kot zleciał, po czym skrzynka też zdecydowała się zlecieć, uderzając mnie wcześniej w rękę, w której trzymałam puszkę z impregnatem. Impregnat okazał się fanem fizyki obowiązującej w naszym uniwersum, uderzony przyjął energię, wyskoczył z puszki i krzywą balistyczną wyruszył na spotkanie przeznaczeniu. Przeznaczeniem okazałam się ja (ze szczególnym uwzględnieniem ręki i stóp) oraz podłoga balkonowa.
No to szybka akcja kryzysowa. Najpierw – nie pozwolić kotom wdepnąć. Drzwi przymknąć – bo z mieszkania nadciąga już ciekawski tłumek. Czarną pod pachę i celnym rzutem szuuust! do mieszkania. TaiChi tak samo. Wszystko jedną ręką, bo druga od ramienia po dłoń pokryta impregnatem. Wróć, TaiChi właśnie spanikowała i próbowała samodzielnie uciec z balkonu. Desperackim rzutem siebie na glebę w kałużę impregnatu uniemożliwiłam jej (chyba) wdepnięcie, przeleciała prawie po ścianie.
Szybkie mycie ręki pod bieżącą wodą. W trakcie wyskakiwałam z łazienki co chwila i straszyłam TaiChi, żeby się chowała po kątach i nie lizała łap. Strzeżonego…. Wstępnie umyta, złowiłam TaiChi, odwróciłam kołami do góry i próbowałam obejrzeć łapy. W trakcie procedury wyszło mi, że najlepszym sposobem będzie sprawdzenie na węch.
Widzicie to? Siedzę na fotelu, na kolanach mam 7 kg wściekłego maine coona brzuchem do góry i po kolei wącham jej każdą łapę. Śmiechom i żartom nie było końca, prawdaż. Uprzedzając fakty: łapy pachniały pudrowo, czyli tak jak powinny, więc chyba jednak nie wlazła.
No to zostało już tylko zebrać impregnat z podłogi i umyć podłogę, zebrać skrzyneczkę, pourywać odpryśnięte fragmenty, przybić listewki, które odpadły, zaimpregnować na nowo. Takie tam proste czynności, heh. Producent impregnatu zaleca płukanie bieżącą wodą przez min 10 minut, więc dla równowagi ducha poszłam i jeszcze dwa razy umyłam rękę.
Żaden maine coon nie ucierpiał przy tworzeniu tej historii.